Rower… to rower… :)
Od czasu jak jestem w Kanadzie, to przeprosiłam się z rowerem i nawet jeżdżenie na nim zaczyna sprawiać mi przyjemność..:). A zaczęło się prozaiczne, córka nie ma samochodu, jedynie rower i wszędzie gdzie można dojechać dwuśladem, to nim jeździ. Abym mogła jej towarzyszyć, pożyczyłyśmy rower od znajomych. Pierwszego dnia, to siedzenia i nóg nie czułam…:). Jednak następnego dnia pokonałam dyskomfort i ruszyłam tym razem sama na przejażdżkę. Po drodze trafił mi się pasażer na gapę, śliczna ważka…:).
Dobrze, że w telefonie mam mapy Google, które od niedawna działają również w trybie off-line, więc nie bałam się, że się zgubię. Najpierw jeździłem po okolicach gdzie zawsze miałam wieżowiec, w którym mieszka córka, w zasięgu wzroku. Potem robiłam się odważniejsza i jeździłam dalej, głównie wybierałam trasy prowadzące nad jezioro.
Dużo czasu spędzałam sama, lecz przyjeżdżając tu, miałam tego świadomość, gdyż córa ma już swój rytm i jest dość zajęta. Rok temu zdecydowała się na podjęcie studiów i od września zacznie trzeci semestr. Dodatkowo w czasie roku szkolnego pracuje w weekendy w sklepie meblowym. A teraz, gdy ma jeszcze wakacje, pracuje przez cały tydzień.
Tutaj jest podobnie jak w Polsce, w niedziele wszystkie sklepy są otwarte. Więc nawet tego dnia, nie mamy zbyt dużo czasu dla siebie. Przynajmniej tyle, że w tym dniu pracuje krócej, więc zaplanowałyśmy tym razem wspólny wypad nad jezioro. Za każdym razem jak wybieram się nad jezioro, staram się być w innej jego części, a nie ma z tym problemu, bo jest ono przeogromne.
Moje miejsce parkingowe..:))
Wiewiórka…
Po drodze natrafiłyśmy na wiewiórkę, którą chyba potrącił samochód, bo miała przetrąconą tylną łapkę… :(. Zatrzymałyśmy się, ale jak tu pomóc takiemu zwierzaczkowi… najpierw bała się nas i wpadała w panikę, gdy tylko do niej się zbliżałyśmy. Więc zaczęłyśmy mówić do niej uspokajająco, a potem, najpierw ja a później córka, odważyłyśmy się ją dotknąć. Na początku bałam się jej tak samo jak ona nas, gdyż kiedyś słyszałam, że wiewiórki często są zarażone wścieklizną. Pomyślałam sobie, że te małe zwierzątko, pod wpływem stresu w jakim się znajdowało,może mnie ugryźć. W końcu zdecydowałam, co mi tam… co ma być to będzie…
Zesztywniała pod wpływem mojego dotyku, ja zresztą też byłam trochę spięta. Lecz im dłużej ją głaskałam, to rozluźniła się i ja też. Po chwili byłam pewna, że nic mi nie zrobi a mój dotyk jest jej potrzebny. Byłam jednak zaskoczona, że z czasem wiewiórka całkowicie się rozluźniła a w tych malutkich, prawie czarnych oczkach, było widać ufność i wdzięczność, że przy niej jesteśmy.
Gdy uspokajająco głaskałam maleństwo, córka szukała w telefonie, poprzez Internet, informacji co trzeba zrobić w takiej sytuacji. Zadzwoniła na wskazane numery ale usłyszała, że to nie ich region i że jest późna godzina, a na dodatek niedziela i niestety, nikt już dziś nie może nam pomóc. Jednak wcześniej, nim przyjęto zgłoszenie, córka musiała podać wszystkie swoje dane i miejsce gdzie się znajdujemy.
Jednak służby działają…
Gdy otrzymałyśmy informację, że już dziś nikt nie przyjedzie, nie widziałyśmy co robić. Wiewiórka skradła nasze serca i nie chciałyby jej zostawiać przy drodze. Byłam już pewna, iż poza uszkodzoną nóżką ma na pewno obrażenia wewnętrzne i nie ma szans na przeżycie, ale nie chciałyśmy aby z tym bólem była sama. Szukałam czegoś, aby przenieść ją w jakieś zaciszne miejsce i nie zostało nam nic innego aby być przy niej, bo słaba coraz bardziej.
Ku naszemu zaskoczeniu, koło nas zatrzymał się samochód, z którego wychodzi gościu w służbowym uniformie służb zajmujących się takimi przypadkami. Pytał czy to my robiłyśmy zgładzenie. Okazało się, że kończył służbę, ale że jechał w tym kierunku, postanowił zobaczyć co się dzieje. Po obejrzeniu naszej wiewióreczki postawił taka sama diagnozę co ja. Powiedział, że możemy jedynie ulżyć jej cierpieniu usypiając ją. Zabrał ją ze sobą, a nas opanowała ulga, bo nie będzie już cierpiała, a my nie będziemy miały poczucia żalu i winy, że zostawiłyśmy cierpiące zwierzątko gdzieś przy drodze.
Miało być o rowerach…
Miało być o rowerach, a skupiłam się na wiewiórce, których jest tu cała masa. Biegają wszędzie i w sumie zdziwiło mnie, że są takie służby, które reagują na tego typu zgłoszenia. Ale dobrze jest mieć świadomość, że nawet najbardziej powszechne zwierzątko do jakich należą tu wiewiórki może liczyć na szybką pomoc.
Przystań – Lakeshore Yacht Club
Po przekazaniu wiewiórki we właściwe ręce, dużo spokojniejsze, ale ze sporym opóźnieniem, pojechałyśmy dalej w zaplanowana trasę. Ale dzięki temu widziałam jezioro wraz z panoramą Toronto o zachodzie słońca. Potem poszłyśmy na kolacje do restauracji nad jeziorem, a gdy wyszłyśmy, to na dworze było już ciemno. I widok jaki mi się ukazał powalał z nóg. Cudownie oświetlone Toronto odbijające się w tafli jeziora… Niestety zdjęcia nie oddają tego, co widzi się na własne oczy.
Panorama Toronto o zachodzie słońca…
Panorama Toronto późnym wieczorem…
Powoli ruszyłyśmy w 30 minutową drogę powrotną do domu. Natomiast dzisiaj mają tu święto, odpowiednik naszego 1 maja i planujemy pojechać do samego centrum Toronto, tym razem już nie rowerami a metrem..:)